Tak. Uważam, że satyra powinna mieć granice. Oczywiście wiem, że dla każdej osoby są to granice subiektywne, ale samo ich istnienie nie jest zagrożeniem dla komizmu. Grupy społeczne mają prawo krytykować komików i mieć swoje uwagi. Dodajmy, że wrażliwość też się zmienia. To, że “chłop przebrany za babę” przestaje śmieszyć to kwestia oddolnych zmian, a nie “narzuconych”.
Warto pamiętać, że krytyka satyry z pozycji społecznych i tożsamościowych to nic nowego. Narzekający na polityczną poprawność i cancel culture John Cleese nie pamięta chyba, że “Żywotem Briana” czuli się obrażeni w pierwszej kolejności konserwatywni chrześcijanie.
Tak samo twórcy uważani dziś za bezkompromisowych satyryków sami stawiali sobie granice. Mel Brooks przyznał, że nigdy nie umieściłby w “Płonących siodłach” sceny linczu... Ponieważ w samosądnych morderstwach na Afroamerykanach nie było nic śmiesznego. Ament. Wspominam zresztą o tym filmie, ponieważ de facto od kilkudziesięciu lat (!) funkcjonuje on jako przykład produkcji “której dzisiaj nie można by już było nakręcić”. Chodzi oczywiście o wielokrotne użycie słowa “cz***uch”. Tylko że nie był to ostatni amerykański film białego reżysera, w którym użyto tego słowa. Gdzie ten oficjalny zakaz kręcenia filmów z tym słowem? Parafrazując Zygmunta Augusta - nie jestem królową waszych sumień. Nie powiem wam, czy macie oglądać ten film lub nie. Ale mogę wam powiedzieć coś bardziej ogólnego - o współczesnej satyrze i popkulturze jako takiej.
To istotne, z czego się śmiejemy. Są grupy społeczne, które w dzisiejszych czasach padają ofiarą dehumanizacji i kampanii nienawiści. Dla mnie w śmianiu się z tych grup nie ma nic śmiesznego. Tak, satyra może nas nauczyć dystansu i patrzenia na świat z przymrużeniem oka. Ale czasami ten “dystans” i “przymrużenie” zamieniają się w dehumanizację osób, które i tak mają wystarczająco przerąbane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz