Na początek zaznaczę, że bardzo lubię ten film i jest w nim wiele aspektów, które mnie wzruszają. Nie zamierzam też tutaj udowadniać, że “Forrest Gump” to “prawicowa propaganda”, gdyż 1) nadal jest to przede wszystkim film, a nie polityczna agitka 2) współczesna amerykańska prawica jest znacznie bardziej na prawo niż ten tekst kultury. Ale, ale... Trudno mi nie zauważyć, że nad całym filmem unosi się specyficzny centryzm, przez który problemy społeczne pokazano jako indywidualne kwestie dobrej lub złej woli, a kontrkulturę - jako niebezpieczną i destrukcyjną.
Zacznijmy od kwestii rasizmu i od tego, jak pokazano 1) postać Bubby 2) rasistowskie niesprawiedliwości społeczne. Bubba, przyjaciel Forresta z wojska, jest dobry, miły i cały czas mówi tylko o krewetkach. Jest typem świętego naiwniaka, popularnym archetypem Czarnego mężczyzny w ówczesnej amerykańskiej popkulturze. Bo jeszcze te trzydzieści lat temu, jeśli Afroamerykanie dostawali pozytywne przedstawienie, to często robiono z nich takich prostaczków bożych świętszych od papieża... W kontraście do stereotypu czarnoskórego bandyty, który wynikał z innego, jawnego, a nie protekcjonalnego rasizmu. Dlatego trochę mnie śmieszy, gdy ktoś wskazuje “Forresta Gumpa” jako film, gdzie “wszyscy dostali reprezentację i to nie było na siłę, nie co to na tym Netfliksie”. Przykro mi, ale jeśli chcecie dobrej, niestereotypowej reprezentacji Czarnych postaci w popkulturze lat dziewięćdziesiątych, to lepiej pooglądać takie seriale, jak “Star Trek: Następne pokolenie” i “Star Trek: Stacja kosmiczna”.
Bubba to jedno, ale to, jak film ukazuje rasizm systemowy, to inna sprawa. Matka Bubby wraz z resztą dzieci żyła w biedzie? Spoko, dostała pieniądze od Forresta i nawet zatrudniła białą pomoc domową - problem społeczny rozwiązany. Forrest wychował się na posegregowanym Południu w postplantatorskim domu? Nie no, co wy, rasizm nie miał na niego wpływu pomimo okoliczności i epoki... Bo to przecież dobry chłopak. A Czarne Pantery? Czarne Pantery, afroamerykańską organizację powstałą w odpowiedzi na przemoc policji, pokazano jako wściekłych krzykaczy, którzy ignorują przemoc wobec kobiet (Jenny), i dopiero Forrest musi zainterweniować.
No właśnie, Jenny i amerykańska kontrkultura. Chociaż to związane z nią przemiany społeczne sprawiły np., że zmniejszyła się stygma związana z nieformalnymi związkami, a kobiety dostały inny wybór niż bycie gospodynią domową lub wykonywanie niskopłatnej pracy, kontrkulturę pokazano głównie w negatywnym świetle. Protestujący przeciwko wojnie w Wietnamie to odpychający krzykacze, tak samo Czarne Pantery. Hippisi natomiast wciągają Jenny w narkotyki, co prawdopodobnie później doprowadza do zarażenia się przez nią wirusem HIV. Wspaniała przypowieść ku przestrodze, prawda? Zwłaszcza, że postacią związaną z kontrkulturą jest tutaj wychowana w biedzie przetrwanka kazirodztwa i przemocy seksualnej... Podczas gdy w rzeczywistości większość hippisów to były dzieciaki z klasy średniej. I niewątpliwie trzeba krytykować ówczesne ruchy - m.in. za ukryty seksizm i przywłaszczenie kulturowe. Filmowa krytyka to jednak konserwatywna krytyka ku przestrodze, pełna klisz i uproszczeń.
Trudno orzec, czy te narracje były świadomym mrugnięciem okiem do bardziej konserwatywnej publiczności. Dla mnie “Forrest Gump” pokazuje raczej, że hollywoodzki liberalizm już od wielu dekad był na pokaz i że Hollywood skupia się głównie na promowaniu “bezpiecznych”, mainstreamowych “amerykańskich” wartości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz