Historia. Kiedy już samo słowo wskazuje, że chodzi nie tylko o przeszłość, ale i o narrację. Historia jest narracją, jest wieloma narracjami, i dobrze widać to w dzisiejszych czasach. Pojawiają się nowe narracje. I z jakiegoś powodu zwolennicy starych zachowują się czasem, jakby te nowe im coś odbierały.
Co zrobić z mainstreamowymi postaciami? Co zrobić z ich pamięcią? Co zrobić z postaciami, które nie zasłużyły na to, że spotkało je zapomnienie? Czy zapomniane historie opowiadać w kontrze, a może jako część większej całości? Czy queerstorie i herstorie to mikrohistoria? Makrohistoria?
Tutaj nie ma łatwych odpowiedzi. Ale trudno też nie odnieść wrażenia, że to włączanie nowych perspektyw, że ta historia, która należy nie tylko do białych i bogatych, jest odbierana jako zagrożenie przez niektóre osoby. Jakby nowy głos wymazywał stare, jakby odejmował, a nie dodawał. I po co ten strach?
W dużym stopniu nadal żyjemy w nieświadomości. Nieświadomości co do ukrytej historii. Nie wyobrażamy sobie miejsca kobiet czy osób koloru w przeszłości. A jeśli sobie wyobrażamy, to z niepokojem lub zdziwieniem. Przeszłość, od starożytności po lata 50, to safe-space tradycjonalistów, który łatwo naruszyć. Zarówno poprzez ukazywanie historii w sposób eskapistyczny, jak i dystopijny. Reinterpretacja staje się ikonoklazmem. Złamaniem tabu.
Granica tego, co jest ikonoklazmem, a co popkulturowym wyobrażeniem, jest cienka i przebiega wzdłuż linii, które zaczęto ustalać w nowożytności. Białość jest nasza. Czarność to synonim inności. Mężczyźni to sfera publiczna, kobiety to sfera prywatna. Historia jest nasza. Nie ich. A każdy tekst kultury, który próbuje przełamać tę dychotomię, staje się ikonoklazmem.
I dlatego właśnie potrzebujemy więcej takich ikonoklazmów. Podpowiedź: wcale nie muszą być eskapistyczne jak “Bridgertonowie”. Mogą być też mroczne i wysmakowane jak “Anna Boleyn”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz